Niedawno napisałem na Facebooku oraz Threads post o tym, jak z żoną obejrzeliśmy 12 gniewnych ludzi. Ona po raz pierwszy, ja po około 10 latach od ostatniego obejrzenia. Oboje doszliśmy do tego samego wniosku: stare filmy były zwyczajnie lepsze. Ku mojemu zaskoczeniu, nie tylko my tak uważamy. Dyskusje pod postem przyciągnęły sporo osób, które również dostrzegają, że jest coś w tych starych historiach, co jest zwyczajnie lepsze od tego, co dostajemy dzisiaj.
I nie, nie jest to nostalgia.
Chodzi raczej o przesycenie scenariuszy Blakiem Snyderem.
Co? Kim?
Zanim odpowiem na to pytanie, pozwólcie, że wyjaśnię pewne nieporozumienie.
Sprawa starych filmów z Bondem
Wiele osób z dyskusji na Threadsach zarzucało, że 12 gniewnych ludzi jest akurat bardzo dobrym filmem i nie znaczy to, że wszystkie stare filmy takie są. Przypominano tu najczęściej chyba stare produkcje z Jamesem Bondem, które fatalnie się zestarzały, ale równie dobrze ktoś mógłby przywołać Plan 9 z kosmosu, czyli stary film uważany za jeden z największych gniotów wszech czasów. Przecież w starych filmach też bywały dobre i złe filmy. Jeden dobry nie znaczy, że kiedyś całe kino było lepsze.
Cóż, mamy pewne nieporozumienie.
Faktycznie “12 gniewnych ludzi” jest uznawany za klasykę, film genialny i och, i ach super! Dlatego nie porównuję go do niszowych produkcji, ale do filmów dzisiejszych również uważanych za świetne. Spróbujmy zestawić kilka współczesnych tytułów, tych dobrze ocenianych przecież, z 12 gniewnymi ludźmi i zastanowić się, tak szczerze, który film, a raczej która historia, podobała się nam bardziej. Okej, może nie podobała, ale która wywarła na nas większe wrażenie. Uderzyła w nas mocniej i zmusiła do przemyślenia opowieści.
Okej, a teraz weźmy jakiś stary film, obecnie uznawany za zły. Wybieram przywołanego wcześniej starego Bonda, niech będzie to jedna z najbardziej seksistowskich odsłon serii, czyli Pozdrowienia z Rosji (chociaż Goldfinger z niesławną już Pussy Galore, której imię przetłumaczono na polski jako Cicpia Obfita (sic!), też byłby odpowiednim wyborem do naszego eksperymentu).
We From Russia with Love jest scena, gdzie Bond jest gościem na weselu w romskim obozie. Okazuje się, że dwie dziewczyny są zakochane w tym samym chłopaku. Goście weselni proszą Bonda o rozstrzygnięcie, która z kobiet będzie ostatecznie żoną pana młodego. Bond staje się sędzią w walce dziewczyn na pięści, a następnie mamy takie lekkie innuendo, że agent po prostu przespał się z nimi dwiema, by sprawdzić je w łóżku i na tej podstawie zadecydować, która jest bardziej odpowiednia dla młodego chłopaka.
Zły film. Naprawdę zły.
A nie wspomnieliśmy jeszcze o dialogach, słabych gadżetach, itd.
Czy taki film należałoby porównywać ze współczesnymi filmami uznawanymi za dobre? Nie! Złe filmy porównujemy ze złymi filmami. Takie Pozdrowienia… moglibyśmy przyrównać do… nie wiem, Argylle, albo dosłownie czegokolwiek współczesnego, co uznajemy za złe.
Jak wypadł Bond? Założę się, że mimo wszystko nieco lepiej.
Kotkofikacja opowieści
Ogólna lepsza ocena starszych tytułów moim zdaniem wynika głównie z tego, w jaki sposób kontrastują z dzisiejszymi dziełami. Stary film nie musi być niczym wybitnym, jeśli to co dostajemy współcześnie jest po prostu… słabe.
No, może nie słabe, złe słowo. Raczej wtórne. A winien temu jest facet o nazwisku Blake Syder.
Snyder jest autorem książek opisujących koncept tworzenia scenariuszy pt. Uratuj kotka. W tym modelu patrzy się na film z punktu widzenia tzw. beats, części historii i momentów kluczowych w nich zawartych. Bez wchodzenia w szczegóły powiem tylko, że praca Snydera jest na tyle genialna, że faktycznie może bez problemu służyć jako instrukcja krok po kroku do tego, jak napisać ciekawą historię.
Bo historia napisana metodą uratuj kotka będzie naprawdę ciekawa.
I w pewnym momencie Hollywood pokochało pisanie metodą uratuj kotka.
Tylko, że tysiąc sto pięćdziesiąta pierwsza historia napisana metodą uratuj kotka już nie jest niczym porywającym. Wręcz przeciwnie, jest czymś wnerwiającym i żenującym.
Pojawił się zatem problem, który należy rozwiązać. Jak?
Może szokujmy widza konceptami? (które na koniec dnia w ogóle się nie spinają)
Może dawajmy ciekawsze postacie? (które są tak wybitne i pokręcone, że aktorzy nie potrafią ich dobrze sportretować lub same postaci robią rzeczy niczym niewytłumaczalne… bo tak)
A może róbmy wszystko na opak, żeby było zaskakująco, a jak się ludziom nie spodoba, to mówmy, że to wina hejterów (licząc na porządny hate watching)?
No nie, to nie działa.
Wiecie, co działa?
Anime
Japońska animacja przeżywa obecnie drugą młodość, podobnie zresztą jak azjatyckie kino aktorskie zyskuje coraz większe zainteresowanie. Dlaczego?
Dlatego, że przedstawia jakieś nowe koncepty i pomysły, których jeszcze nie widzieliśmy na ekranie?
Dlatego, że mówią w egzotycznym języku?
Dlatego, że w anime zazwyczaj są fajne animacje?
Nie, nie, nie. To dlatego, że wschodni twórcy nie silą się na trzymanie się metody uratuj kotka za wszelką cenę.
Owszem, możemy wziąć każdy, również azjatycki film anime, na tapet i wykazać, że jego części pasują do beatów z metody Snydera. Ale to nic nie znaczy, bo powinniśmy raczej zapytać, czy sami scenarzyści filmów wschodu opierają się głównie na save the cat?
Krótka odpowiedź - nie, nie opierają.
(tacy np. Japończycy zazwyczaj wybierają Kishotenketsu, ale to już inna historia)
Filmy anime oraz kino azjatyckie eksperymentuje. Bawi się formatami historii i próbuje nowych sposobów, by akcentować inaczej kolejne części opowieści. Zobaczcie sobie Godzilla Minus One, żeby zobaczyć na własne oczy, jak inna od swoich amerykańskich sióstr jest ta jaszczurka. Jak ten film jest na swój sposób dziwny, innowacyjny, ale i tradycyjny jednocześnie, a mimo wszystko dobrze oddający istotę opowieści o wielkim potworze niszczącym miasta.
Stawiam, że trend zainteresowania w popkulturze kinem wschodu będzie rósł. Że coraz częściej na wielkim i małym ekranie zaczną pojawiać się hity, które w szerokim fandomie staną się swego rodzaju kulturalnymi viralami, które musisz obejrzeć.
I dobrze. Bo naprawdę mam już dość oglądania w kółko Avengersów w coraz to nowych odmianach kina popcornowego z Hollywood.
A anime i kino z Azji? Cóż, to jak oglądanie nowych filmów w starym stylu. Naprawdę!
Lekcja dla twórców
Lekcja, którą wyciągam z rozkmin nad tematem porównania starego i nowego kina (z domieszką kina wschodu) jest taka:
Schematy są po to, by je łamać.
I aplikuje się to nie tylko do filmowców, ale również do wszelkiej maści twórców, choćby i pisarzy książkowych.
Dobrze jest znać i mieć wyćwiczone pewne schematy pisarskie, schematy tworzenia opowieści, ale jeżeli w ostatecznym rozrachunku umiesz tylko to i nie wiesz, jak poruszać się poza ramami modelu storytellingowego, jak stworzyć coś, co w swojej budowie nie będzie Snyderowskie, a… Twoje! To źle.
Ludzie oglądając, czy czytając Twoje rzeczy chcą poznawać Ciebie. Chcą słuchać Twojego głosu, nie kolejnej opowieści spisanej według utartej formuły.
Ale jak to zrobić?
(*Drodzy Miłośnicy Science Fiction wybaczcie mi proszę to, że dzisiejszy wpis nie był bezpośrednio związany z naszym ulubionym S-F. Mam nadzieję jednak, że zainteresował Was wystarczająco, by jeszcze kiedyś wrócić tu po więcej ;) )
Pokuta za nie pisanie o sci fi 😉: Czy Odyseja Kosmiczna Kubicka się mocno zestarzała?